MOJA HISTORIA WIELKIEJ WAGI


Nigdy nie byłam przysłowiowym grubasem, osobą otyłą, a jednak przez wiele lat nie akceptowałam siebie swojej sylwetki i wiecznie czułam się gruba i nieatrakcyjna. Uzależniałam swoje samopoczucie od tego jak wyglądam. Przetestowałam setki, jeśli nie tysiące diet i sposobów na szybką utratę wagi, by przez chwile poczuć się szczęśliwa, by poczuć zadowolenie spoglądając w lustro. Bo przecież tylko chuda znaczy piękna i pożądana.

Od swojej wagi uzależniałam poziom swojego szczęścia. Wciąż wierzyłam, że gdy wskazówka wagi pokaże wymarzoną liczbę kilogramów będzie to przepustka do mojego lepszego życia. Wierzyłam, że gdy schudnę moje życie się zmieni. Będę nareszcie spełniona dumna ze swojego ciała. Przez lata żyłam w błędnym kole przekonań, które wciąż mówiły mi, że jestem za gruba, za mało atrakcyjna, mam za krótkie nogi albo za grube uda, za małe piersi czy za szerokie barki ( za każdym razem znajdywałam kolejne za mało) i tak wpadałam w moje błędne koło.

Tyłam i chudłam na zmianę rozregulowując swój organizm, gospodarkę hormonalna oraz zaniedbując to, co najcenniejsze – moje zdrowie i siebie. Przez lata testowałam diety kapuściane, białkowe, wysokotłuszczowe, nie łączenia , ukochane głodówki i mogłabym tak wymieniać bez końca. Żadna z nich nie przynosiła długotrwałych efektów. Z rozmiaru XS czy S szybko wskakiwałam w pełne M czy L i tak moja pogoń za upragniona wagą i rozmiarem zaczynały się od nowa. Niezależnie od rozmiaru wciąż byłam niekompletna. Trwałam w tym błędnym kole przez kilkadziesiąt lat.

Jako dziecko miałam zawsze dwie pasje: bezgraniczna miłość do koni (czasami żartuję, iż moim pierwszym słowem nie było mama czy tata lecz koń), oraz sporty walki. Swoją przygodę z nimi rozpoczęłam w wieku 7 lat rozpoczynając zajęcie w małej szkółce Karate, a później Taekwondo. Trzy lata później odbyły się moje pierwsze zawody, a tuż po nich początek mojej drogi błędnego koła.

Zawody odbywały się w wyznaczonych kategoriach wagowych, rzecz jasna, chciałam być w tych niższych. Przed każdym startem głodziłam się ograniczając maksymalnie jedzenie. Czasami był to jeden owoc grapefruita podzielony na 5 dni obarczonych 1 lub dwoma treningami każdego z nich. Mam w kolekcji sporo srebrnych medali, ponieważ jak łatwo się domyślić w ostatnich rundach ledwie trzymałam się na nogach z braku sił.

I tak rozkręcał się mój roller coaster , w którym kontrolowałam wszystko co jem. W jednym tygodniu głodziłam się licząc każdą kalorię i zapisywałam każdy zjedzony produkt w innym obżerałam się z głodu do chwili aż robiło mi się niedobrze. Uwielbiałam też moje słodyczowe maratony oraz tzw. maratony ,,w nagrodę’’, bo przecież zasłużyłam, bo schudłam, bo wygrałam, osiągnęłam swój cel. Za każdym razem gdy tylko osiągnęłam swoją wymarzona wagę, znajdowałam powód by się nagrodzić. Znajdywałam też wymówkę, że tylko raz, przecież nie zaszkodzi. Tylko jedna czekoladka, tylko jedna bułeczka czy ciasteczko, po którym znikały całe opakowania, a chwile później pojawiały się wyrzuty sumienia uczucie pełności, odruch wymiotny i poczucie nieszczęścia.

Wszystko to powodowało, że na nowo zaczynałam głodówkę i trenowałam jeszcze więcej. Gdy widziałam lekko zmarszczoną skórę na brzuchu potrafiłam nie jeść przez kilka dni(mówiłam sobie, że jestem gruba i nie zasłużyłam)i robić nawet 1000 brzuszków dziennie by osiągnąć efekt ideału z mojej głowy. I znowu nagroda… i tak moje błędne koło zataczało kolejny krąg. Gdy tylko moje ulubiony jeansy przestawały się dopinać podejmowałam postanowienie, że muszę zacząć wszystko od nowa… znowu musze schudnąć. Spodnie lądowały na wieszaku ,,na kiedyś’’ gdy schudnę i tak w szafie zawsze były 2 garderoby, ta ,,na teraz’’ i ta ,,na chudsze czasy’’.

Do tego doszło regularne biczowanie za każdy posiłek – produkt, który w mojej ocenie był niedopuszczalny (pieczywo ,ziemniaki, mięso, cukier). Nie nawiedziłam siebie, tej grubszej, tej która w mojej surowej ocenie miała trochę smalczyku na brzuchu, pupie czy udach. Każda myśl o diecie od jutra skutkowała zjedzeniem wszystkich słodyczy i produktów zabronionych które miałam w domu, bo przecież od jutra już mi nie będzie mi wolno nawet o nich pomyśleć. I tak od jutra przesuwało się na kolejny dzień i kolejny. A mój Roller coaster pędził.

Z biegiem czasu moja świadomość o sposobie odżywiania oraz treningach wzrastała. Z czasem trafiłam do dietetyków i trenerów personalnych. Rezultat był zawsze ten sam: TYMCZASOWY! Po kilku tygodniach, miesiącach czy latach zawsze wracałam do punktu wyjścia do mojej wagi z przed odchudzania. Nikt nigdy nie zapytał mnie jak się z tym wszystkim czuje i dlaczego tak się dzieje?

Nigdy też sama nie zadawałam sobie pytań dlaczego uzależniam moje szczęście od moich przekonań, wg których szczupła to ta szczęśliwa, atrakcyjna i pożądana. Nigdy też nie zdawałam sobie sprawy jak bardzo wpływa to na moją samoocenę i samoakceptację. Nie byłam również świadoma z jak duża presją swoich wymagań obarczyłam siebie żyjąc pod ciągłą kontrolą. Nie rozumiałam dlaczego zerwana ze smyczy diety rzucałam się na wszystko co zakazane.

Zawsze interesowałam się psychologią oraz mocą naszego umysłu i jego zasobów, które mamy. Drastyczne zdarzenie w moim życiu sprawiło, że postanowiłam skorzystać z pomocy psychologa, który pracował ze mną coachingowo (Pani Ewa okazała się niezwykle empatyczną osobą). Szybko więc przyszło kolejne spotkanie i następne i następne. I tak spędziłam kilka miesięcy- dotarło do mnie jak mocna jest siła narzędzi coachingowych.

Zrozumiałam, że zajadam swoje tłumione emocje, że żyjąc według czyiś wytycznych (rodziców, szefów, standardów firmy) wciąż coraz bardziej zatracałam siebie spełniając czyjeś oczekiwania coraz bardziej kontrolując każdy swój ruch i zachowanie. Jak mogłam reagować inaczej wynosząc z domu wymuszone podporządkowanie i wpędzanie w poczucie winy za niewłaściwe zachowanie, a raczej za własne decyzje, które nie spełniały czyiś oczekiwań. Zrozumiałam, też, że nie mogłam być szczupła bo w mojej ocenie i podświadomości wciąż byłam tą, która na to nie zasługuje, ponieważ z braku poczucia własnej wartości czułam się gorsza. W pracy jako Manager nosiłam maskę silnej , zaradnej kobiety, a w środku byłam niezwykle wrażliwa i delikatna. Rzadko pozwalałam sobie na pokazanie swoich uczuć i emocji. Każdą sytuację stresową łagodziłam poprzez batonika, czekoladkę. Długo robiąc to nieświadomie. Zastanawiając się co rano wchodząc na wagę dlaczego waga stoi w miejscu? Przecież kontroluję wszystko co jem, przygotowuje każdy zdrowy posiłek. Ciężko trenuję. Długo nie mogłam zrozumieć, że nie kontroluję się w stresie. Nie zdawałam sobie sprawy jak dużo kosztuje mnie noszenie maski wciąż silnej i nieskazitelnej.

Długo nie zauważałam, że otwierałam czekoladę w sytuacji stresowej, bo przecież zjem tylko kosteczkę I po chwili byłam zdziwiona gdzie zniknęła cała tabliczka, przecież nawet nie wiedziałam, że ją zjadłam korzystając z moich automatycznych odruchów. Nie rozumiałam tych sytuacji. Krok po kroku stawałam się bardziej uważna, uczyłam się siebie na nowo, swoich zachowań i odruchów. Odkryłam emocje i uczucia i zachowania, o których istnieniu nie wiedziałam. Dało mi to ogrom satysfakcji i wciąż chciałam więcej. Wówczas moja praca nad sobą nabrała rozpędu.

Sprawiła ona, że zaakceptowałam siebie, nauczyłam się słuchać swoich potrzeb, emocji , wyznaczać granice ludziom wokół mnie. Odcięłam wszystkie toksyczne relacje i zaczęłam żyć dla siebie…pełnią życia, wg moich zasad. Pierwszy raz dla siebie, nagradzając się za swój małe i duże sukcesy, rozpieszczając się nawet słodkościami, ale świadomie i już bez wyrzutów sumienia delektując się chwilą.

Nauczyłam się odpuszczać kontrolę, a słuchać intuicji i moich odczuć. Znalazłam w sobie motywację, która pokazała mi, że jeśli bardzo czegoś chce i podejmę decyzję to osiągnę swój cel. Kiedy odkryłam, że mogę żyć bez kajdanów ciągłego kontrolowania tego jak wyglądam, w co się dzisiaj ubiorę, jak umaluję czy co powiem zgodnie z ogolono przyjętymi zasadami i oczekiwaniami firmy i moich szefów poczułam, ze żyje. Zrozumiałam, że w życiu nie najważniejsze są sukcesy, awanse, a drobne małe chwile z bliskimi, uśmiech na ich twarzy, zachód słońca i komfort, że nie muszę , a chcę i mogę. A najważniejsze to żyć w zgodzie ze sobą. Kiedy przestalam stosować kolejne wymówki, by dać sobie taryfę ulgową w osiągnieciu celu zyskałam więcej niż kiedykolwiek..

I wiesz co stałam się dużo silniejsza. I wreszcie gdy wyszłam z mojego błędnego koła dostrzegam różne ścieżki, skrzyżowania i teraz świadomie podejmuje decyzje, które z nich wybrać i jaką drogą chcę iść …i wiem, że gdy już podejmę decyzję zrealizuję swój cel. To cudowne uczucie.

To wszystko pokazało mi, że mój los, sposób postrzegania siebie były w moich rękach i tylko przekonania ( nie zasługuje na to, i tak będę grubsza, brzydsza, jak zrzucę kilka kilo to mnie pokocha) narzucony sposób zachowania powstrzymywały mnie przed realizacją moich marzeń. Po zakończonym procesie psychologiczno- coachingowym chciałam więcej od życia, chciałam zrobić kolejny krok. W pracy dostałam możliwości skorzystania z pomocy coacha…i tak po odbyciu pierwszej sesji coachingowej zapragnęłam zgłębić temat. Kilka lat później sama zostałam coachem. To była najlepsza rzecz w życiu, którą dla siebie zrobiłam.

Praca nad sobą pozwoliła mi jeszcze lepiej zrozumieć siebie, pozwoliła przełamać pozostałe bariery i przekonania, które nosiłam w sobie. Dziś realizuje się jako coach i z olbrzymią przyjemnością spoglądam na poczynania moich Klientów. Z dumą obserwuję ich przemiany w życiu prywatnym, zawodowym. Towarzyszę im w niezwykle Ważnych, intymnych momentach, będąc pełną wdzięczności za bycie świadkiem niezwykłości czy magii, która dzieje się na moich oczach.

Moja droga była długa i wyboista, jestem niezwykle ciekawa jaka jest Twoja? Daj znać, a chętnie wesprę Cię na Twojej drodze.

Poznaj Panie

Potrzebujesz informacji?

Napisz do Mnie